Głoszenie ‛w porze sprzyjającej i uciążliwej’
Opowiada Harold E. Gill
KONTYNENT australijski zwabił mnie, gdy byłem dziewiętnastoletnim młodzieńcem. Pierwsza wojna światowa osłabiła Anglię pod względem gospodarczym. Miliony ludzi — ze mną włącznie — nie mogły znaleźć żadnej pracy. Pewnego ranka ojciec pokazał mi w gazecie informację o rządowym projekcie udzielenia młodym ludziom pomocy w wyemigrowaniu do Queenslandu w Australii. Tak znalazłem się w dwudziestopięcio-osobowej grupie, która w roku 1922 wyruszyła tam statkiem odpływającym z Londynu.
Początkowo nająłem się do pracy w winnicy. Po kilku miesiącach przeniosłem się dalej, gdzie karczowano duży obszar ziemi, przygotowując ją pod uprawę pszenicy. Nauczyłem się tam wielu rzeczy: dojenia krów, posługiwania się siekierą i piłą, określania czasu według słońca z dokładnością do dziesięciu minut, bezpiecznego dla siebie zabijania jadowitych węży, orania zaprzęgiem konnym, budowania ogrodzeń, ścinania drzew z nadaniem pożądanego kierunku padania i wykonywania wielu innych czynności, typowych dla życia na pustkowiach Australii.
Przeżyłem tam również plagę szarańczy. Było jej tak dużo, że kierowcy ciężarówek, chcąc podjechać pod górę, musieli zakładać na koła łańcuchy. Innym razem tysiące myszy narobiło ogromnych szkód w stodole. Po tygodniu poszły jednak dalej, tak samo nagle, jak się pojawiły. Nie ominęły mnie też okropności suszy — wokoło leżały tysiące martwych owiec.
W roku 1927 wydzierżawiłem szmat dotąd nie uprawianej ziemi w pobliżu miejscowości Gympie na południu stanu Queensland; wykarczowałem ją i zasadziłem banany. Moi sąsiedzi, Tom i Alec Dobson, byli Badaczami Pisma Świętego, jak wtedy nazywano Świadków Jehowy. Któregoś dnia wspomniałem, że zamierzam na krótko pojechać do stolicy stanu, Brisbane. Poprosili mnie, abym wstąpił do ich rodziców. Uczyniłem to, skutkiem czego cały dzień upłynął mi na rozmowie o Biblii z ich ojcem. Wrażenie wywarła na mnie prostota ważnego, przewijającego się przez całą Biblię tematu, jakim jest Królestwo Boże. Spodobała mi się też nazwa „Międzynarodowi Badacze Pisma Świętego”. Przywodziła na myśl międzynarodową rodzinę, w której wszyscy studiują Biblię i zgodnie oddają cześć Bogu. Wracając do swoich bananów, wiozłem ze sobą książkę J. F. Rutherforda pt. Stworzenie. W niej to znalazłem wreszcie odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań, toteż zamówiłem dalsze publikacje.
Im więcej czytałem, tym bardziej pragnąłem opowiadać drugim o Królestwie. Jako sekretarz miejscowego klubu towarzyskiego oraz klubu gry w krykieta miałem dużo przyjaciół; byłem pewien, że i oni będą zachwyceni prawdami, które poznawałem. Kupiłem więc stary motocykl, aby ich poodwiedzać. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu stwierdziłem jednak, że to, co mnie porywało, przyjmowali zupełnie chłodno. Uznali mnie wręcz za pomylonego. Może byłem zbyt natarczywy, ale po prostu nie mogłem zatrzymać dla siebie tego, czego się dowiadywałem!
Zrozumiałem, że potrzebuję przeszkolenia i pokierowania przez Badaczy Pisma Świętego. Sprzedałem więc plantację bananów i nawiązałem kontakt ze zborem w Brisbane. Sześć miesięcy później, 2 kwietnia 1928 roku, zostałem ochrzczony. Potem znowu podjąłem pracę w rolnictwie. Z upływem miesięcy stawałem się jednak coraz bardziej niespokojny. Życie na odludziu, przedtem dla mnie takie wymarzone, nie dawało mi już zadowolenia. Wzmagało się we mnie pragnienie spożytkowywania czasu i sił przy żniwach innego rodzaju. Trafiła mi do przekonania rada apostoła Pawła, udzielona Tymoteuszowi: „Głoś słowo, czyń to pilnie w porze sprzyjającej, w porze uciążliwej; (...) wykonuj pracę ewangelizatora” (2 Tym. 4:2, 5).
Usilnie pragnąc wyruszyć w teren, napisałem do oddziału Towarzystwa Strażnica w Sydney prośbę o przydział pracy przy duchowym żniwie w charakterze pełnoczasowego głosiciela — a więc pioniera. Wniosek mój został przyjęty i w roku 1929 skierowano mnie na południe Queenslandu, do Toowoomby.
GŁOSZENIE W GŁĘBI KONTYNENTU
Kilka miesięcy później otrzymałem od Towarzystwa list z informacją o możliwości nabycia zmotoryzowanego wozu kempingowego. Podsunięto mi myśl, że jeśli go kupię, będzie mógł do mnie dołączyć George Schuett. Tak też się stało. George przekroczył już sześćdziesiątkę i od wielu lat studiował Pismo Święte. Tymczasem ja nie miałem jeszcze trzydziestu lat i bardzo brakowało mi doświadczenia. Pomoc, rady i wiedza biblijna tego brata miały dla mnie bezcenną wartość, chociaż jestem pewien, że nieraz wystawiałem jego cierpliwość na ciężką próbę.
Nasz teren obejmował 260 000 kilometrów kwadratowych położonych daleko na zachodzie Queenslandu. Opracowaliśmy go trzykrotnie. Miasteczka były niewielkie i bardzo rozrzucone. Nawet gospodarstwa (rancza), w których hodowano bydło i owce, dzieliła odległość około 100 kilometrów. Ludzie na tym pustkowiu chętnie brali całe komplety 10 książek w sztywnej oprawie, które proponowaliśmy za jedyne 10 szylingów (mniej więcej 2 dolary USA). Byli oni nadzwyczaj gościnni, toteż nigdy nie potrzebowaliśmy się obywać bez posiłku ani miejsca na nocleg.
Drogi w tamtym terenie to właściwie ścieżki. Jak rok długi woziliśmy ze sobą łańcuchy na koła, żeby przebrnąć przez błoto; plecionka druciana pomagała posuwać się po piasku, a wyciągarka ręczna też mogła się przydać na wypadek ugrzęźnięcia. Pewnego razu powódź zmusiła nas do koczowania przez tydzień na zupełnym odludziu. Żywność i woda były na wyczerpaniu, ale jakoś przeżyliśmy. Innym razem jechaliśmy wyboistą drogą w pobliżu płonącego buszu. Nagle spostrzegliśmy, że wiatr zmienił kierunek i ogień ruszył w naszą stronę. Dróżka była tak wąska, że nie dało się zawrócić. Mogliśmy jedynie pomodlić się i dodać gazu. Ledwie uszliśmy z życiem. Jeszcze dziś ciarki przechodzą mnie na myśl, jak blisko byliśmy nieszczęścia.
W AUSTRALIJSKIM BIURZE ODDZIAŁU
W roku 1931 nadzorca oddziału, Alex MacGillivray, zaprosił mnie do wejścia w skład rodziny Betel w Sydney. Byłem tym uradowany, chociaż zarazem trochę onieśmielony. Australijskie biuro oddziału Towarzystwa nadzorowało wtedy dzieło głoszenia dobrej nowiny w Chinach, w większości krajów Dalekiego Wschodu i na wyspach Południowego Pacyfiku — a więc na obszarze obejmującym więcej niż czwartą część kuli ziemskiej! Brat J.F. Rutherford, ówczesny prezes Towarzystwa, gorąco pragnął, żeby „dobra nowina” dotarła również w te okolice (Mat. 24:14). Tak samo zależało na tym bratu Mac, jak wszyscy nazywaliśmy nadzorcę oddziału. Kiedy przyszedłem do Betel, nawet mi się nie śniło, że wkrótce będę pracował na którymś z wymienionych terenów.
Działalności misjonarskiej przeważnie towarzyszy borykanie się z trudnościami. Ale wtedy, przed drugą wojną światową, nie było Szkoły Gilead, przygotowującej misjonarzy, nie było też domów misjonarskich. Łączność ze światem zewnętrznym była utrudniona, przez co tym dotkliwiej odczuwało się odosobnienie. Nie otrzymywaliśmy też żadnego wsparcia materialnego, nie licząc skromnych datków za literaturę, którą dzięki szczodrości braci Towarzystwo dostarczało nam po cenie znacznie niższej od rzeczywistych kosztów. Kto odpowiedział na apel o ewangelizatorów, musiał torować drogę jako pionier w najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Praca polegała na wyruszaniu, zazwyczaj parami, do ludnych miast Wschodu lub na odległe wyspy Pacyfiku, i rozsiewaniu ziaren prawdy biblijnej po tej dziewiczej glebie. Napotykaliśmy zupełnie odmienne wierzenia, języki i style życia, a to wymagało całkowitego polegania na Jehowie i wielkiej lojalności wobec Niego.
DO NOWEJ ZELANDII
W roku 1932 otrzymałem pierwszy zamorski przydział służby — do Nowej Zelandii. Miałem się skoncentrować na zorganizowaniu dzieła głoszenia, zwłaszcza działalności pionierskiej. Tak więc oprócz odwiedzania zborów brałem udział w pracy polowej wraz z pionierami. Niektórzy z nich utworzyli podróżujące grupy wyposażone w sprzęt kempingowy i pojazdy, nie wyłączając starego, niezawodnego roweru. Przez jakiś czas współpracowałem z taką grupą na Wyspie Południowej.
Pewnego razu wynajęliśmy teatr miejski w Christchurch, aby odtworzyć nagrane na płytach przemówienie brata Rutherforda. Przyszedł tam między innymi młody mężczyzna, Jim Tait, który okazał żywe zainteresowanie. Następnego wieczora spotkałem go ponownie, a jego entuzjazm wywarł na mnie takie wrażenie, że zaproponowałem mu przyłączenie się do naszej grupy pionierskiej. Jakże przedwczesne byłoby dzisiaj takie zaproszenie; człowiek ten nie był jeszcze ochrzczony! Poszedł jednak do domu, zapakował trochę swoich rzeczy, przytroczył je do roweru, pożegnał się z rodzicami i dołączył do naszego rozradowanego zespołu. Do dnia dzisiejszego jest on dzielnym Świadkiem Jehowy. Czasy te były naprawdę ‛sprzyjające’.
DALEKI WSCHÓD
W roku 1936 powróciłem do Australii, by otrzymać wskazówki dotyczące podróży do Batawii (obecnie: Dżakarty) i Singapuru. Miałem ustalić, w którym z tych miast lepiej byłoby otworzyć placówkę, umożliwiającą bliższy kontakt z naszymi misjonarzami działającymi na Dalekim Wschodzie. Uznałem Singapur za korzystniejsze centrum; zostałem tam więc, aby opiekować się placówką i głosić w obrębie miasta. Jehowa błogosławił tej pracy, toteż w ciągu 18 miesięcy został tam założony zbór.
Później w Singapurze miał swoją bazę statek Lightbearer (Niosący światło) — 16-metrowy dwumasztowiec Towarzystwa. Załoga jego, złożona z braci, odwiedzała porty na obszarze dzisiejszej Indonezji i Malezji, by głosić w nich dobrą nowinę. Jedno z moich zadań polegało na zaopatrywaniu tych braci w literaturę. Pamiętam, że w samym tylko roku 1936 rozpowszechnili 10 500 publikacji w dziesięciu językach.
WYSPY PACYFIKU
W lipcu 1937 roku wezwano mnie z powrotem do Sydney, a następnie wysłano na Fidżi. Ponieważ nasza literatura była tam zakazana, skupiliśmy się na głoszeniu za pomocą samochodu z głośnikiem, korzystając z odczytów brata Rutherforda, tłumaczonych na język miejscowy przez rodowitego Fidżyjczyka, Teda Heatleya. Jeździł ze mną stale, żeby przemawiać przez megafon. Udawaliśmy się do każdej wioski na Viti Levu, głównej wyspie archipelagu, i byliśmy wszędzie życzliwie przyjmowani. Prócz tego pomogliśmy założyć zbór w mieście Suva oraz rozwinąć działalność głoszenia od domu do domu.
W roku 1938 Australię i Nową Zelandię odwiedził brat Rutherford, czemu towarzyszył niezwykły rozgłos. Chociaż po większej części propaganda była nam wroga, to jednak w efekcie przyczyniła się do rozbudzenia ciekawości. Udałem się do Nowej Zelandii, aby poczynić przygotowania do jego wizyty. Kiedy już jechaliśmy na zebranie do ratusza w Aucklandzie, zwróciłem jego uwagę na afisz, na którym widniał napis złośliwie nawiązujący do jego przemówienia sprzed lat; afisz obwieszczał: „Miliony obecnie żyjących wolą raczej umrzeć niż słuchać sędziego Rutherforda”. Brat serdecznie się uśmiał. Była to przecież świetna reklama! Istotnie, ratusz zapełnił się po brzegi.
Z POWROTEM NA FIDŻI
Pewnego dnia w roku 1940, gdy pracowałem w biurze w Sydney, brat Mac zapytał mnie: „Czy twój paszport jest jeszcze ważny?” Przytaknąłem. „Za trzy dni odpływa statek na Fidżi. Chciałbym, żebyś tam pojechał i wytoczył władzom proces z powodu zdelegalizowania naszej literatury”. W tej sytuacji zabrałem pełny karton kwestionowanej literatury i wróciłem na Fidżi. Polecony nam adwokat okazał się bardzo bojaźliwy, zrezygnowałem więc z niego i znalazłem innego, trochę mniej zastraszonego. Oświadczył, że przygotuje oskarżenie, ale w sądzie go nie przedstawi. Nie pozostało mi nic innego, jak osobiście wystąpić w tej sprawie, mając za przeciwnika samego prokuratora generalnego. Do rozprawy jednak nie doszło, bo okazało się, że z winy pierwszego adwokata, ogromnie roztrzęsionego, nie dotrzymaliśmy pewnego terminu.
Po tym niepowodzeniu poprosiłem o audiencję u gubernatora, którym był wtedy sir Harry Charles Luke. Otrzymałem zgodę. U gubernatora obecny był także miejscowy premier i szef policji. Błagałem Jehowę, by mnie nie opuścił. Referując naszą sprawę, przedstawiłem dowody na to, że odpowiedzialność za wprowadzenie zakazu spada przede wszystkim na kler rzymskokatolicki. Na zakończenie rozmowy gubernator podszedł do mnie, oddał mi zakazane książki, które mu przedłożyłem, i spokojnie powiedział: „Wie pan, panie Gill, ja wcale nie jestem aż tak nieświadomy machinacji przeprowadzanych przez hierarchię kościoła katolickiego, jak to się panu wydaje. Radzę panu kontynuować podjętą działalność ewangelizacyjną”. Podziękowałem mu i odszedłem, po czym wysłałem do Sydney telegram z prośbą o przysłanie literatury.
SAMOA AMERYKAŃSKIE
Później skierowano mnie na wyspy Samoa Amerykańskie. W ciągu spędzonych tam trzech miesięcy mieszkałem u wielkiego wodza Taliu Taffy, który był zarazem głównym tłumaczem rządowym i w ogóle zażywał dużego szacunku. O moim przybyciu zawczasu powiadomiła go bratanica mieszkająca na Fidżi i będąca Świadkiem Jehowy. Kiedy więc schodziłem z pokładu, od razu powitał mnie z uśmiechem na twarzy. Przez cały czas mojego pobytu człowiek ten okazywał nadzwyczajną gościnność. U niego w domu potrawy przyrządzano oczywiście według przepisów miejscowej kuchni, a więc głównie z surowych ryb i bulw pochrzynu. Samoańczykom dobrze to służyło, ale ja wkrótce już miałem wszystkiego dość. Obsypały mnie wrzody, poczułem też wilczy apetyt na potrawy europejskie; tymczasem nie miałem pieniędzy na kupienie czegokolwiek. Ale zdążyłem się już przyzwyczaić do konieczności przetrwania czasów ‛uciążliwych’.
Na Samoa Amerykańskich miałem rozpowszechnić 3500 egzemplarzy dopiero co przetłumaczonej broszury pt. Gdzie są umarli? Po przyjeździe złożyłem kurtuazyjną wizytę gubernatorowi, pragnąc zapoznać go z tą broszurą i pozostawić mu jeden egzemplarz. Wyraził zdanie, że na tym obszarze działa wystarczająca liczba przedstawicielstw różnych religii — był kapelan marynarki wojennej, pracowali wysłannicy Londyńskiego Towarzystwa Misjonarskiego, adwentyści dnia siódmego i rzymskokatolicy. Zaproponował jednak, by każdemu z nich dać po broszurce z prośbą, żeby powiadomili prokuratora, czy według nich nadaje się ona do rozpowszechniania. Kapelan okazał się uszczypliwy, ale nie był wrogo nastawiony. Adwentyści nie mieli nic do zarzucenia, bylebym nie odciągał im żadnej z ich owieczek. Pastor z Towarzystwa Misjonarskiego zachowywał się uprzejmie od chwili, gdy stanęliśmy na wspólnym gruncie; okazało się, że mamy podobny pogląd na papiestwo. Z księdzem katolickim w ogóle się nie zetknąłem, miało bowiem miejsce ciekawe zdarzenie.
Policjantowi samoańskiemu, który zaprowadził mnie do gubernatora, wręczyłem egzemplarz wspomnianej broszury. Kilka dni później zobaczyłem tego policjanta i zapytałem go, czy mu się spodobała. On na to: „Mój szef [prokurator] mówić mi: ‛Idź do twój ksiądz i pytaj, czy dobra ta książka’. Ja leżeć pod drzewem i czytać książkę. Myśleć sobie: ‛Bardzo dobra ta książka, ale jak ją widzieć ksiądz, powiedzieć: „Niedobra książka”’. Ja mówić do mój szef: ‛Szef, ksiądz powiedzieć: „Bardzo dobra książka”’”.
Po jakimś czasie, gdy dawałem świadectwo wzdłuż bulwaru portowego, spotkałem prokuratora, który zaprosił mnie do swego biura. Tam przedstawiłem mu pokrótce orędzie zawarte w broszurze, podczas gdy on ją przeglądał. Potem podniósł słuchawkę i polecił wydać zezwolenie na jej rozpowszechnianie. Nastała więc nader ‛sprzyjająca pora’! Toteż kupiłem rower, by łatwiej docierać do ludzi. W ciągu trzech miesięcy rozpowszechniłem prawie wszystkie broszury; został tylko jeden karton z 350 egzemplarzami.
SAMOA ZACHODNIE
Broszury te zabrałem na Samoa Zachodnie, wyspy oddalone o kilka godzin żeglugi. Wiadomość o mojej osobie musiała dotrzeć przede mną, bo kiedy tylko przybyłem, policjant oświadczył, że nie wolno mi zejść na ląd. Wyjąłem paszport i odczytałem mu z niego dostojnie brzmiące słowa wydrukowane na wstępie, w których uprasza się wszystkich zainteresowanych, aby poddanemu Jego Wysokości, Króla Wielkiej Brytanii, „pozwolili podróżować swobodnie, bez stawiania przeszkód, oraz udzielili mu wszelkiej pomocy i opieki”. Dzięki temu mogłem porozmawiać z gubernatorem, który wyraził zgodę na pięć dni pobytu, dopóki nie przypłynie następny statek. Wypożyczyłem rower i objeżdżając tę wyspę wzdłuż i wszerz, rozpowszechniałem posiadane broszury.
Potem musiałem wrócić na Samoa Amerykańskie. Wojna szalała już także na obszarze Oceanu Spokojnego, w związku z czym wszędzie wzmagały się nastroje patriotyczne. Władze ponadto nie chciały zrozumieć zajętego przez nas ściśle neutralnego stanowiska, toteż w wielu miejscach nasza działalność została zakazana (Jana 15:19). Mnie jednak uprzejmie poproszono tylko o opuszczenie Samoa i tak wróciłem do Australii.
JESZCZE RAZ NOWA ZELANDIA
W tym czasie szykowała się „pora uciążliwa” także dla braci w Nowej Zelandii. A tam właśnie kierował mnie następny przydział służby. Niestety w październiku 1940 roku, krótko po moim przyjeździe, faktycznie i w tym kraju zakazano naszej działalności. Sporo listów i telegramów do przedstawicieli władz pozostawało bez odpowiedzi. Był wśród nich następujący telegram, który wysłaliśmy do prokuratora generalnego: „CZY PAŃSKI RZĄD ODMAWIA NAM JAKO CHRZEŚCIJANOM PRAWA DO ZGROMADZANIA SIĘ I WIELBIENIA BOGA PIEŚNIĄ, MODLITWĄ ORAZ STUDIOWANIEM BIBLII? PROSIMY O ODPOWIEDŹ: TAK ALBO NIE”.
Następnego dnia zadzwonił sekretarz premiera i przekazał nam propozycję przeprowadzenia rozmowy, na którą stawił się brat Robert Lazenby wraz ze mną. Oprócz premiera, Petera Frasera, obecny był też prokurator generalny i jakiś wysoki funkcjonariusz policji. Byli życzliwi i uprzejmi, ale jednocześnie dali nam do zrozumienia, że mają związane ręce. Dopiero 8 maja 1941 roku rząd złagodził zakaz, tak iż wolno nam już było przeprowadzać zebrania, chociaż do tej pory i tak spotykaliśmy się małymi grupkami w domach prywatnych. Mogliśmy również swobodnie głosić, bylebyśmy nie rozpowszechniali żadnej literatury. Później w marcu 1945 roku zakaz całkowicie zniesiono, mimo że w rejonie Oceanu Spokojnego wciąż jeszcze toczyła się wojna.
POWRÓT DO ANGLII
W roku 1941 wróciłem do Sydney. Do tego czasu zakaz wydano także w Australii. Po pewnych dyskusjach brat Mac zgodził się, że powinienem pojechać do Londynu i tam zorientować się, czy można coś zrobić w sprawie tych zakazów. Odpłynąłem 2 października 1941 roku. Jednakże z powodu niebezpieczeństw grożących w czasie wojny dotarłem do Liverpoolu dopiero 22 grudnia, niemal trzy miesiące później.
W Londynie próbowałem się spotkać z ówczesnym ministrem marynarki wojennej, przyjacielem mego ojca, lordem Alexandrem. W gorączkowej atmosferze wojny było to jednak niemożliwe. W gruncie rzeczy Londyn uważał, iż nasze sprawy leżą w kompetencji poszczególnych rządów lokalnych.
Po podróży do głównego biura Towarzystwa w Nowym Jorku wróciłem do Anglii, gdzie uzyskałem zezwolenie na wyjazd do Australii. W Londynie oddałem swój bagaż do zrewidowania i zaplombowania, po czym udałem się na statek. Bracia, u których się zatrzymałem, wręczyli mi na drogę kilka drobiazgów, które włożyłem do torby podróżnej. Kiedy wchodziłem na pokład, jeden z celników zapytał: „Dlaczego te rzeczy nie są zaplombowane?” Moje proste wyjaśnienie nie zadowoliło go; zatrzymano mnie więc i polecono się rozebrać. Chociaż nie znaleziono niczego obciążającego, oskarżono mnie o usiłowanie pominięcia kontroli. Cały miesiąc spędziłem w więzieniu Walton. Do dziś jestem pewien, że zastawiono na mnie pułapkę, aby nie dopuścić do mojego powrotu na kontynent australijski.
W tej sytuacji nie mogłem już uzyskać zezwolenia na wyjazd, osiedliłem się więc w Anglii. Najpierw z radością pełniłem owocną służbę w Alfreton, na terenie hrabstwa Derbyshire. Później odwiedzałem zbory jako nadzorca obwodu. Następnie udałem się na Maltę, aby służyć tam, gdzie pilnie potrzebowano pomocy. Obecnie jestem z powrotem w Shaffield, które opuściłem jako młodzieniec ponad 60 lat temu. Mam przywilej usługiwania w charakterze sekretarza zboru Ecclesall, jednego z piętnastu działających w naszym mieście. A w tych ostatnich latach cieszę się wsparciem, jakim się okazała Joan, moja żona, pochodząca z pewnej rodziny, z którą 35 lat temu prowadziłem studium biblijne.
Mogę teraz patrzeć wstecz na ponad pół wieku służby w charakterze ewangelizatora zarówno „w porze sprzyjającej”, jak i „w porze uciążliwej”. Jakże bardzo ceniłem sobie dwie związane ze sobą cechy: ufność i lojalność! Tak, ufaj Jehowie bez względu na okoliczności. Ufaj, że On i jego nieprzeliczone zastępy anielskie są z nami. Nigdy nie jesteśmy osamotnieni.
Pozostań też lojalny. Zachowaj lojalność nie tylko wobec Jehowy i Jezusa Chrystusa, lecz także wobec ziemskiej organizacji Bożej, która nas duchowo karmi i pielęgnuje. To prawda, że nasza lojalność bywa niekiedy poddana próbie bądź to wskutek zmian w funkcjonowaniu organizacji, wyłaniających się problemów, bądź też z powodu popełnianych przez nas błędów. Jednakże cenne zalety, jakimi są lojalność i ufność, dopomogą nam wytrwać do końca zarówno ‛w porze sprzyjającej, jak i w uciążliwej’.
[Ilustracja na stronie 23]
W służbie pionierskiej na bezdrożach Queenslandu w Australii
[Ilustracja na stronie 25]
Z załogą dwumasztowca Lighbearer w Singapurze
[Ilustracja na stronie 26]
Mój samoański gospodarz, wielki wódz Taliu Taffa