BIBLIOTEKA INTERNETOWA Strażnicy
BIBLIOTEKA INTERNETOWA
Strażnicy
polski
  • BIBLIA
  • PUBLIKACJE
  • ZEBRANIA
  • w75/7 ss. 17-21
  • „Nie radziłem się ciała i krwi”

Brak nagrań wideo wybranego fragmentu tekstu.

Niestety, nie udało się uruchomić tego pliku wideo.

  • „Nie radziłem się ciała i krwi”
  • Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1975
  • Podobne artykuły
  • „Nie zapominaj wszystkich dobrodziejstw Jego”
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1968
  • „Hitlerowcy nie zdołali nas powstrzymać!”
    Przebudźcie się! — 1992
  • Obrałem drogę wierności
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1974
  • „Szczęśliwy naród, którego Bogiem jest Jehowa”
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1968
Zobacz więcej
Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1975
w75/7 ss. 17-21

„Nie radziłem się ciała i krwi”

Opowiada Emile Schrantz

KIEDY spoglądam wstecz na liczne lata, które spędziłem w służbie Jehowy, jeden fakt szczególnie rzuca mi się w oczy: „Ani przez chwilę, nie radziłem się ciała i krwi.” Wydaje mi się, że te słowa chrześcijańskiego apostoła Pawła z Listu do Galatów 1:16 (NP) trafnie odnoszą się również do mnie. Na jakiej podstawie mogę tak twierdzić? Otóż na tej, że od początku swego chrześcijańskiego biegu i wiele razy w ciągu późniejszego życia istotnie „nie radziłem się ciała i krwi”, lecz Boga i Jego Słowa.

W młodych latach, co prawda, bardzo mało wiedziałem o Bogu. Wychowywałem się w północnej części Wielkiego Księstwa Luksemburgu, w okolicy zwanej Ösling. Wszyscy tkwiliśmy tam głęboko w przesądach. Na przykład modliliśmy się do „świętego” Albina, by strzegł krowy od chorób, a do „świętego” Celsjusza, by chronił nas od nieszczęśliwych wypadków i zapobiegał niedomaganiom koni. Modliliśmy się do jakiegoś „świętego” nawet o opiekę nad prosiętami.

Ojciec był człowiekiem bardzo religijnym, toteż wszczepiał we mnie pragnienie zostania księdzem. Służyłem już zresztą do mszy w charakterze ministranta. Jednakże wydarzenia związane z pierwszą wojną światową zachwiały zaufanie ojca do księży. Co do mnie, to mówiono mi, że gdy w dwunastym roku życia przystąpię do pierwszej komunii, sam Bóg przybliży się do mnie i będzie to najcudowniejszy dzień w moim życiu. Tymczasem pomimo starannego przygotowania dzień ten przyniósł mi tylko uczucie pustki. Podobny zawód spotkał mnie podczas bierzmowania; nie odczułem najmniejszego przejawu działania ducha świętego, jak mi solennie przyrzekano. Rozwiało się więc moje pragnienie, by zostać księdzem.

Po paru latach za sprawą kolegów mocno się rozpiłem. Niemniej około roku 1930 zacząłem regularnie w każdą niedzielę przesiadywać u jednego z moich braci. Często wspominaliśmy dni naszej młodości; dyskutowaliśmy też o rozczarowaniu, w jakim byliśmy pogrążeni, nie znając Boga ani Jego zamierzeń. Rozmawialiśmy o Biblii, której nigdy nie widzieliśmy na oczy i którą naszym zdaniem mógł mieć co najwyżej ksiądz proboszcz. Brat mawiał nieraz: „Jeżeli Bóg nie ma nam nic więcej do powiedzenia, jak tylko to, czego uczą księża — to nie ma Boga.” Następnie jeszcze dodawał: „Ach, gdybyśmy tak mogli gdzieś się dorwać do prawdziwej Biblii!” Do tamtej pory mogłem jedynie radzić się ciała i krwi. Żeby jakoś zdobyć Biblię i stwierdzić samemu, co jest od Boga!

RADZENIE SIĘ BOGA ZA POŚREDNICTWEM JEGO SŁOWA

W roku 1933, kilka dni po takich wspólnych rozważaniach, do mieszkania brata wstąpił nieznany mężczyzna. Był to badacz Pisma świętego, jeden ze świadków Jehowy. Zaczął mówić o proroctwach biblijnych. Brat natychmiast zapytał go, gdzie można nabyć egzemplarz Biblii. „Mogę panu przynieść tę Księgę jeszcze dziś wieczorem” — odpowiedział ten człowiek.

Rzeczywiście przyszedł jeszcze w ten sam wieczór, mając ze sobą dwa egzemplarze Biblii w przekładzie katolickim i kilka broszur pomocnych w studiach biblijnych. W najbliższą niedzielę przybył do mnie brat z rozpromienioną twarzą i powiedział: „Bóg spełnił nasze życzenie, mamy teraz Pismo święte!” Księga ta stała się jakby ogniem w naszych rękach; byliśmy nią zafascynowani.

Tego dnia czytałem Biblię do późnej nocy. Broszury biblijne pozostawione przez owego mężczyznę: „Sąd”, „Wolność dla ludów”, „Gdzie są umarli” oraz „Niebo i czyściec” — również wywarły na mnie głębokie wrażenie.

Wszystko to, czego się wtedy dowiedziałem, tak na mnie podziałało, że zaprzestałem picia z kolegami. Zwrócili się wówczas przeciwko mnie, wypowiadając na mój temat różne oszczerstwa. Doprawdy, ciało i krew walczyły przeciw mnie, lecz teraz na drogę mego życia wstąpił Jehowa za pośrednictwem swego Słowa, Biblii, i odniósł zwycięstwo.

Kilka tygodni później brat mój zmarł, uległszy nieszczęśliwemu wypadkowi przy pracy, i tak straciłem jedynego człowieka, który mógłby mi być bliskim towarzyszem w prawdzie Bożej. Czułem konieczną potrzebę poznania ludzi, którym mógłbym zaufać. Zacząłem więc szukać prawdziwych przyjaciół, którzy również polegaliby na radzie Jehowy, lecz nie było ich w pobliżu. Tacy ludzie spotykali się w celu studiowania Biblii dopiero w miejscowości Athus, czyli dwadzieścia pięć kilometrów od Clemency, gdzie mieszkałem. Jeździłem tam na zebrania tak często, jak tylko mi na to pozwalała praca zawodowa.

W roku 1935 zorganizowano jednodniowe zgromadzenie w Brukseli. Jeszcze w przeddzień tego zgromadzenia wieczorem brat Delaunoy z paryskiego biura Towarzystwa Strażnica wygłosił przemówienie do chrztu, który następnie odbył się w wannie, w piwnicy miejscowego oddziału Towarzystwa. Zgłosiłem się i ja wtedy do chrztu. Następnego dnia z radością wziąłem udział w służbie polowej; po południu zebrało się na naszym zgromadzeniu około dwustu osób różnej narodowości.

SAM JEDEN PODEJMUJE WAŻNĄ DECYZJĘ

W miarę zbliżania się drugiej wojny światowej stosunki na świecie ulegały coraz większemu zaognieniu. Neutralne i bezkompromisowe stanowisko świadków Jehowy wzmagało opór wobec ich działalności. Zawsze starałem się śmiało i odważnie opowiadać o Bogu i Jego zamierzeniach, lecz to wywoływało sprzeciw i przysparzało mi trudności. Jeszcze w roku 1935 musiałem zadecydować: albo zamknę usta i utrzymam swoją pracę w piekarni, albo będę otwarcie dalej mówił o Bogu i stracę posadę. Wyboru dokonałem sam, nie radząc się krewnych, przyjaciół, ani nawet innych świadków Jehowy. Nie było w pobliżu nikogo, komu mógłbym się zwierzyć ze swoim problemem. Miałem jednak Jehowę i Jego Słowo. Postanowiłem całkowicie poświęcić się Jego Słowu i pozostać w tej służbie, dopóki starczy mi chleba i wody.

Napisałem więc do biura oddziału Towarzystwa Strażnica, zgłaszając chęć podjęcia pracy pionierskiej w charakterze pełnoczasowego kaznodziei Słowa Bożego. Kilka tygodni później opuściłem Wielkie Księstwo Luksemburgu, by głosić w przyległej belgijskiej prowincji Luksemburg. Samotnie przemierzałem na rowerze wzdłuż i wszerz całą lesistą wyżynę Ardenów, pokładając ufność w Jehowie. Teren był surowy, a ludzie pogrążeni w duchowej ciemności. Niewiele rodzin było skłonnych mnie przyjąć, ale z czasem doszło do tego, że trzy czy cztery rodziny otworzyły swe domy, by okresowo udostępniać mi kwaterę.

W roku 1937 przydzielono mi towarzysza służby. Zostaliśmy razem skierowani do głoszenia dobrej nowiny w Antwerpii, dużego miasta w Belgii. Z pomocą towarzyszącego mi Andrzeja Woźniaka nauczyłem się żyć oszczędnie i zadowalać tym, co naprawdę niezbędne, byleby wytrwać w pełnoczasowej służbie kaznodziejskiej. Udawało nam się wtedy przeżyć dzień za jedne dziesięć franków belgijskich, zachowując zdrowie i dobre samopoczucie. Nie opuszczała nas radość ze służenia Jehowie.

Przy głoszeniu prawdy Bożej w Antwerpii nie obyło się bez przeszkód, ponieważ duchowieństwo zwróciło uwagę na naszą niezmordowaną działalność i usiłowało położyć jej kres przy pomocy policji. Scenariusz był zawsze taki sam: Policja brała nas do aresztu pod zarzutem uprawiania handlu domokrążnego bez odpowiedniej licencji. Po złożeniu wyjaśnienia, że nasza misja kaznodziejska jest legalna, zazwyczaj bywaliśmy zwalniani bez dalszej zwłoki; wyzyskiwaliśmy jednak te okazje do wydania rozmaitym władzom obszernego świadectwa o Królestwie Bożym.

Kiedy w roku 1940 hitlerowcy najechali Belgię, położyło to kres naszemu swobodnemu głoszeniu Słowa Bożego. W pierwszych dniach wojny jeszcze udałem się do biura oddziału Towarzystwa w Brukseli, skąd zabrałem kilka kartonów publikacji biblijnych, aby ją uratować przed konfiskatą. Jak się później okazało, bardzo się nam ta literatura przydała.

LATA OKUPACJI NIEMIECKIEJ

Wkrótce zaczęła nam deptać po piętach tajna policja hitlerowska, tak zwane gestapo. Towarzysz mój był mianowany nadzorcą strefy z zadaniem odwiedzania i budowania braci po zborach. Gestapo usiłowało go schwycić. Pewnego dnia podczas mej nieobecności funkcjonariusze przybyli także do mojego mieszkania. Właścicielkę, niedawno ochrzczoną siostrę w prawdzie Bożej, ostrzeżono, iż w razie niepowiadomienia policji o moim powrocie naraża się na uwięzienie. Kiedy przyszedłem, opowiedziała mi, co zaszło. Prosiłem ją, żeby mi pozwoliła ostrzec naszych chrześcijańskich braci, po czym powrócę. Obszedłem ostrożnie pokaźną liczbę rodzin, ukryłem w bezpiecznym miejscu karton z literaturą biblijną i następnie wróciłem, dobrze wiedząc, co mnie czeka.

Nie miałem nikogo, kto mógłby mi poradzić, jak się zachować. Chciałem w każdym razie dotrzymać słowa i nie ściągać kłopotów na głowę nowego świadka Jehowy. Gestapo przyszło i zabrało mnie do aresztu. Wypytywano mnie przede wszystkim o mego towarzysza. Oświadczyłem, że wyjechał odwiedzić „rodzinę”; zauważyłem, że śledczy chyba uznał tę odpowiedź za rozsądną. Następnie pokazano mi listę z szeregiem nazwisk świadków Jehowy i zażądano, bym podał ich obecne adresy. Wypowiedziałem się coś niecoś na temat kilku osób, o których wiedziałem, że zmarły lub opuściły kraj. Jeżeli chodzi o inne nazwiska, to zaznaczyłem, że oczywiście znam wielu świadków z widzenia, ale nic poza tym o nich nie wiem, nawet jak się nazywają. Po czterodniowym areszcie w Antwerpii zostałem przewieziony do więzienia w Brukseli.

Gestapo zadecydowało, że nie zostanę zwolniony, dopóki nie udzielę o moim towarzyszu informacji, które pozwolą go aresztować. Mimo to po czterdziestu dniach wypuszczono mnie na wolność. Podczas całego śledztwa w siedzibie gestapo tym lepiej oceniłem, jaką wartość ma wcześniej nabyta wiedza o Bogu i Jego Słowie, ponieważ musiałem powziąć wiele ważnych decyzji, nie radząc się ciała ani krwi.

Po zwolnieniu zdałem sobie sprawę, że będzie rozsądniej, jeśli opuszczę ten teren, gdzie byłem pilnie śledzony. Postanowiłem wrócić w Ardeny. W okresie do końca wojny powierzano mi tam potem do wykonania rozmaite zadania: byłem nadzorcą obwodu, tłumaczem, a także rozwoziłem materiały drukowane w podziemiu. (Drukowaliśmy na przykład Strażnicę w języku francuskim, flamandzkim, niemieckim, polskim, słoweńskim i niekiedy także we włoskim). Praca tego rodzaju wiązała się zawsze z ryzykiem, toteż musieliśmy stale mieć się na baczności, gotowi do szybkich decyzji. W takich warunkach bardziej niż kiedy indziej człowiek uświadamia sobie całkowitą zależność od Jehowy i odczuwa potrzebę polegania na Nim przy każdym kroku; tak też było u mnie. Stałym zwyczajem zwracałem się do Niego w modlitwie o radę i nigdy moja prośba o pomoc nie okazała się daremną.

Ponieważ nie miałem zaświadczenia pracy, jakiego wymagały władze niemieckie, byłem stale narażony na wywiezienie do Niemiec, dokąd kierowano ludzi na przymusowe roboty. Pewna adnotacja w karcie tożsamości jednak umożliwiła mi kilka razy wybrnąć z kłopotliwego położenia. Otóż w rubryce zawodu miałem wypisane: „misjonarz”. Pewnego dnia niosłem akurat zakazaną literaturę biblijną, gdy zatrzymał mnie patrol wojskowy; jeden z żołnierzy zażądał, abym okazał zaświadczenie pracy. Odpowiedziałem, że nie potrzebuję owego zaświadczenia, ponieważ jestem misjonarzem i tym samym nie podlegam takiemu obowiązkowi. Drugi żołnierz przyznał mi rację, ale następnie spytał mnie, co mam w teczce. Były to podręczniki biblijne pod tytułem „Dzieci”, drukowane podziemnie w Brukseli. Powiedziałem po prostu, że to są książki religijne; pokazałem też cytaty biblijne. Odeszli uspokojeni.

Nie otrzymywałem kart aprowizacyjnych od władz, gdyż nie chciałem ryzykować zgłoszenia się po nie u żadnego wójta ani burmistrza na terenie Belgii. Mimo to nie przymierałem głodem, zawdzięczając to ogromnej miłości moich chrześcijańskich braci. Chociaż nikt nie opływał w dostatki, część kart żywnościowych przekazywali braciom upoważnionym do ich zbierania, a ci doręczali je tym chrześcijańskim braciom, którzy musieli się ukrywać przed gestapo. Niekiedy smaczna marchew z kawałkiem chleba załatwiały u mnie sprawę obiadu i też byłem z tego zadowolony. Przyjąłem postawę wyrażoną przez apostoła Pawła: „Nauczyłem się wystarczać sobie w warunkach, w jakich jestem” (Filip. 4:11). Noclegi miałem różne: czasem spałem w sianie albo na słomianym sienniku położonym na podłodze, kiedy indziej wypadało spędzić noc na ławce stacji kolejowej.

Najbezpieczniejszym środkiem transportu był zawsze mój rower, gdyż stosunkowo łatwo pozwalał unikać tłumów i omijać miejsca kontroli. Oczywiście przejechanie stu albo nawet więcej kilometrów nie było rzeczą prostą, zwłaszcza podczas srogiej zimy po ośnieżonych lub oblodzonych drogach w Ardenach. Odczuwaliśmy jednak wielką radość, przywożąc duchowy pokarm naszym chrześcijańskim braciom, a ich docenianie było dla nas wystarczającą nagrodą za ponoszone trudy i ryzyko. Jehowa pobłogosławił wysiłkom swego ludu w Belgii, gdyż liczba stu głosicieli w roku 1940 rozrosła się do powyżej sześciuset przy końcu wojny.

PO WYJŚCIU Z PODZIEMIA

Okupacja dobiegła końca, a wtedy otrzymałem zadanie, by dopomóc w ponownym zorganizowaniu zborów ludu Jehowy. Po przeprowadzeniu tej reorganizacji poproszono mnie o wybranie sobie terenu, do którego jeszcze nie dotarto z dziełem głoszenia, aby tam pełnić służbę pioniera specjalnego. Wybrałem miasto Arlon, twierdzę jezuicką w południowych Ardenach. Przybyłem tam, mając za całe wyposażenie swój rower, dwie walizki i przenośny gramofon do odgrywania z płyt wykładów biblijnych.

Zacząłem odwiedzać ludzi. Właśnie w tym czasie w czasopiśmie Pociecha (obecnie: Przebudźcie się!) publikowano artykuły demaskujące kler. Nie potrzeba chyba specjalnie podkreślać, jakie wzburzenie wywołała moja działalność w mieście, zahartowałem się jednak przez lata wojny i postanowiłem nie przerywać głoszenia. Dzieło czyniło postępy i w końcu pewna zainteresowana rodzina udostępniła swój dom na wspólne studium Strażnicy.

Na omawianym terenie znalazła się spora liczba niewiast zainteresowanych studiami biblijnymi. Dlatego poprosiłem pewną chrześcijańską siostrę, pełnoczasową głosicielkę, żeby mi pomogła w prowadzeniu tych studiów; była wówczas wdową. Później pobraliśmy się i odtąd była moją stałą towarzyszką w służbie kaznodziejskiej. W wieku czterdziestu pięciu lat nauczyła się jeździć rowerem, aby tym skuteczniej pełnić swoją służbę. Do roku 1958 był to nasz podstawowy środek lokomocji. Udało nam się dopomóc wielu osobom na tym obszarze; dzisiaj w mieście istnieje aktywny zbór, a w pobliżu działa jeszcze drugi zbór.

Później Towarzystwo wyznaczyło mnie do odwiedzania zborów w charakterze nadzorcy obwodu. Miałem pod opieką trzy prowincje belgijskie i do tego Wielkie Księstwo Luksemburgu. Silny opór napotykaliśmy szczególnie w Wielkim Księstwie. Władze utrudniały nam życie przez częste aresztowania. Za każdym razem konfiskowano nam rowery i bagaże z książkami. Wtedy chrześcijańscy bracia starali się dla nas o nowe wyposażenie i wyruszaliśmy w teren ze świeżą otuchą. W końcu sprawę rozpatrzył najwyższy sąd w Luksemburgu, który wydał przychylne dla nas orzeczenie. Zwrócono nam wszelkie skonfiskowane mienie.

Potem otrzymaliśmy propozycję, byśmy obrali inny teren pracy, gdzie są większe potrzeby. Zdecydowaliśmy się na Marche-en-Famenne, również w Ardenach. Udaliśmy się zaraz na nowy teren, mając nadzieję, że przed zapadnięciem nocy znajdziemy kwaterę. Niestety, nie udało się. Wróciliśmy więc na stację kolejową, lecz wtedy ujrzeliśmy nagle pewną panią idącą w naszym kierunku. Zapytała nas, czy to my szukamy mieszkania; miała właśnie takie, jakiego nam było potrzeba. Znowu zaczęliśmy wszystko od samego początku.

W miarę upływu lat zakładaliśmy nowe studia biblijne, lecz potrzebna tam była duża wytrwałość, gdyż minęło osiem lat ciężkiej pracy, zanim nasza kuchnia stała się za mała na zebrania. Fundament jednak był założony i zbór nadal wzrastał. Dlatego w roku 1967 przydzielono nam inny teren: Aywaille i jego okolice, niedaleko od Liege.

Jeszcze raz mieliśmy przywilej pomagania w budowaniu zboru po prostu od podstaw. W końcu zbór nabrał rozpędu i dość siły, by się usamodzielnić zgodnie z wytycznymi ustalonymi w roku 1972.

Z początkiem 1971 roku nagle załamało się zdrowie mojej żony. Okazało się, że choruje na raka, i niczym nie dało się jej pomóc. Była mi wierną towarzyszką przez dwadzieścia pięć lat, dzieląc ze mną dolę i niedolę, by szerzyć światło prawdy Bożej w Luksemburgu.

Jak apostoł Paweł, który przeszedł wiele trudności, lecz świadomy był uznania Jehowy, tak i ja jestem szczęśliwy, że mogłem tyle lat spędzić w służbie pełnoczasowej. Nie żałuję tego, że nie radziłem się ciała i krwi, gdy podejmowałem decyzję służenia Jehowie ze wszystkich sił. Gdybym miał rozpocząć wszystko od nowa, wziąłbym rower, by wyruszyć do głoszenia Słowa Bożego, tak jak to uczyniłem w roku 1936. Jehowa szczodrobliwie troszczył się o wszelkie moje potrzeby. Pragnieniem moim jest trwać wiernie przy zadaniach, które mi powierzył Jehowa.

    Publikacje w języku polskim (1960-2025)
    Wyloguj
    Zaloguj
    • polski
    • Udostępnij
    • Ustawienia
    • Copyright © 2025 Watch Tower Bible and Tract Society of Pennsylvania
    • Warunki użytkowania
    • Polityka prywatności
    • Ustawienia prywatności
    • JW.ORG
    • Zaloguj
    Udostępnij