BIBLIOTEKA INTERNETOWA Strażnicy
BIBLIOTEKA INTERNETOWA
Strażnicy
polski
  • BIBLIA
  • PUBLIKACJE
  • ZEBRANIA
  • w81/5 ss. 16-21
  • Przeżyłem „marsz śmierci”

Brak nagrań wideo wybranego fragmentu tekstu.

Niestety, nie udało się uruchomić tego pliku wideo.

  • Przeżyłem „marsz śmierci”
  • Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1981
  • Śródtytuły
  • Podobne artykuły
  • POD ZAKAZEM
  • WIĘŹNIEM W BELGII, HOLANDII I W NIEMCZECH
  • ŻYCIE W SACHSENHAUSEN
  • „MARSZ ŚMIERCI”
  • OSTATNIA NOC
  • MARSZ TRWA DALEJ
  • Nie ma nic wspanialszego od prawdy
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1998
  • Marsze śmierci
    Fioletowe trójkąty — „zapomniane ofiary” reżimu nazistowskiego
  • Jakaż to radość zasiadać przy stole Jehowy!
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1991
  • „Imię Jehowy jest mocną wieżą”
    Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1973
Zobacz więcej
Strażnica Zwiastująca Królestwo Jehowy — 1981
w81/5 ss. 16-21

Przeżyłem „marsz śmierci”

Opowiada Louis Piechota

RODZICE moi w roku 1922 razem z wielu innymi Polakami przybyli do północnej Francji, gdzie na nich czekała praca w górnictwie. Podobnie jak większość tych emigrantów byli dobrymi katolikami. Miałem około jedenastu lat, gdy ojciec z matką wystąpili z Kościoła katolickiego i zostali Świadkami Jehowy, czyli ludźmi Złotego Wieku, jak ich przezywali polscy katolicy. Było to w roku 1928. Mogłem więc już od dni młodości głosić innym „dobrą nowinę” wyłuszczoną w Piśmie Świętym.

Krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej zakosztowałem po raz pierwszy służby pionierskiej, polegającej na pełnoczasowej działalności głoszenia. Miałem jeszcze czterech współtowarzyszy pochodzenia polskiego i tak w piątkę obwieszczaliśmy orędzie Królestwa w miasteczkach i wioskach wybrzeża normandzkiego. W tamtych czasach posługiwaliśmy się gramofonami i kompletami płyt z nagraniami przemówień biblijnych w języku francuskim.

W roku 1939 nasilały się już nastroje wojenne, a wraz z nimi wrogość, toteż nieprzyjaźnie usposobieni mieszkańcy wsi Arques la Bataille wydali nas w ręce policji. Wieśniacy sądzili, że nasze gramofony są kamerami filmowymi. Policja z powodu naszego obcego akcentu wzięła nas za szpiegów niemieckich. Aresztowano nas i uwięziono w pobliskim miasteczku portowym Dieppe. Po upływie 24 dni skuto nas ze sobą kajdankami i tak poprowadzono ulicami do gmachu sądu. Wzburzony tłum chciał nas zepchnąć do basenu portowego. Sędzia jednak szybko się zorientował, że jesteśmy niewinni, i wypuścił nas na wolność.

POD ZAKAZEM

Wszelka działalność Świadków Jehowy została zakazana w październiku 1939 roku, a wkrótce potem aresztowano mnie ponownie i skazano na 6 miesięcy więzienia. Oskarżony byłem o nielegalne głoszenie Królestwa Bożego. Początkowo odsiadywałem tę karę w celi izolacyjnej więzienia w Béthune i nie miałem nic do czytania. Po paru tygodniach zdawało mi się, że już odchodzę od zmysłów, ale wtedy pewien strażnik więzienny przyniósł mi Biblię. Jak bardzo za to dziękowałem Jehowie! Nauczyłem się na pamięć setek wersetów biblijnych i wielu całych rozdziałów. Okazało się to bardzo pożyteczne, gdyż teksty te dodawały mi sił w późniejszym okresie. Jeszcze dziś potrafię cytować urywki Pisma Świętego, które sobie utrwalałem w Béthune.

W lutym roku 1940 przewieziono mnie z tego więzienia do obozu Le Vernet w południowej Francji, gdzie władze francuskie przetrzymywały cudzoziemców uznanych za „niebezpiecznych”.

Wiosną roku 1941 przybyła do obozu komisja niemiecka, która zażądała mego zwolnienia. Odesłano mnie do mojej rodzinnej miejscowości, leżącej w okupowanej strefie północnej Francji; miałem tam pracować w górnictwie węglowym. Odzyskaną wolność oczywiście spożytkowałem do głoszenia dobrej nowiny o Królestwie Bożym. Ale kiedy zatrzymano pewną świeżo ochrzczoną siostrę, a ona nieopatrznie powiedziała policji francuskiej, że literaturę biblijną ma ode mnie, zostałem znów aresztowany i skazany na 40 dni więzienia w Béthune.

Po uwolnieniu wznowiłem aktywne świadczenie. Podczas tej działalności w miasteczku górniczym Calonne-Ricouart aresztowano mnie po raz czwarty i wysłano z powrotem do więzienia w Béthune. Stamtąd zabrali mnie Niemcy, ponieważ odmówiłem pracy na kopalni w godzinach nadliczbowych i w niedziele, co miało wesprzeć wysiłek wojenny hitlerowców.

WIĘŹNIEM W BELGII, HOLANDII I W NIEMCZECH

Niemcy przewieźli mnie do zakładu karnego w Loos niedaleko Lille, a parę tygodni później do więzienia Saint-Gilles w Brukseli.

Potem zamknięto mnie w cytadeli Huy, blisko Liége (także w Belgii), a następnie przetransportowano do obozu koncentracyjnego S’Hertogenbosch, czyli Vught, na terenie Holandii. Tam zostałem numerem 7045. Dano mi mundur obozowy z fioletowym trójkątem, który wyróżniał Bibelforscherów (jak nazywano Świadków Jehowy). Przydzielono mnie do bloku 17-A.

Trudno mi było przyzwyczaić się do maszerowania w drewniakach holenderskich na gołych nogach. Stopy moje pokryły się pęcherzami i ranami. Przy najmniejszym potknięciu trzeba było się liczyć z kopnięciem w kostkę przez któregoś ze strażników SS. Wkrótce skóra na stopach mi stwardniała i potrafiłem już chodzić równie szybko jak pozostali.

W obozie było jeszcze 15 innych Świadków Jehowy. Mówiono nam, iż możemy być natychmiast zwolnieni po podpisaniu wyrzeczenia się swej wiary. Nikt z nas się nie załamał.

Z obozu koncentracyjnego w Holandii przewieziono nas potem do Niemiec. Jak bydło załadowano nas do małych wagonów towarowych w każdym po 80 osób. Staliśmy tak przez trzy dni i trzy noce bez jedzenia i picia, nie mając też możliwości zaspokojenia naturalnych potrzeb. Wreszcie pociąg zajechał do Oranienburga — około 30 km na północ od Berlina. Stąd musieliśmy pokonać marszobiegiem odcinek 10 km do zakładów lotniczych Heinkla. Kiedy zwalnialiśmy kroku, gryzły nas w pięty psy esesowców. Mimo wszystko nam Świadkom Jehowy udało się utrzymać w jednej grupie.

Wkrótce potem przewieziono nas wszystkich do pobliskiego obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Tam do fioletowego trójkąta dodano mi nowy numer: 98827.

ŻYCIE W SACHSENHAUSEN

Kiedy przybyliśmy do Sachsenhausen, dobrze uświadomiłem sobie ironię hasła, jakie na rozkaz Himmlera, dowódcy SS, wypisano wielkimi literami na bramie obozu: „Arbeit macht frei” (Praca daje wolność). Co za obłuda! Oczywiście posiadaliśmy wolność, jakiej nigdy nie znali nasi oprawcy: tę, którą przynosi prawda chrześcijańska (Jana 8:31, 32). Ale pod każdym innym względem życie w Sachsenhausen można pokrótce scharakteryzować w ten sposób: była to praca niewolnicza aż do śmierci z wycieńczenia, wśród upokorzeń i upodlenia.

Hitlerowcy dążyli do tego, by Świadków Jehowy załamać na duchu albo ich zabić. Rzeczywiście zgładzili wielu. Była to jednak dla nich moralna porażka, a dla zamordowanych Świadków Jehowy oznaczało zwycięstwo wiary i prawości.

A jeśli chodzi o nas, pozostałych przy życiu i dalekich od załamania, nie dopuszczaliśmy do tego, by upadlające warunki zniechęciły nas do szanowania wysokich wartości duchowych. Przytoczę choćby przykład brata Kurta Pape. Przydzielono go do kommanda (brygady roboczej) pracującego w fabryce zbrojeniowej. Zgłosił sprzeciw, oświadczając, że jako chrześcijanin już od 16 lat prowadzi duchową walkę bez broni cielesnej i teraz nie chce splamić się nielojalnością. Przy takiej odmowie oczywiście ryzykował życie. Rzecz zadziwiająca, ale komendant obozu pozwolił mu wykonywać inną pracę. Pewnego razu brat Pape zganił mnie za to, że zabrałem trochę chleba z piekarni obozowej, gdzie byłem zatrudniony. Odważyłem się na to, aby bracia mieli trochę więcej do jedzenia. Powiedział mi jednak, że lepiej jest głodować niż przynieść ujmę imieniu Jehowy, gdyby doszło do przyłapania na kradzieży. Słowa te wywarły na mnie duże wrażenie. W niedzielne popołudnia służyłem bratu Pape za tłumacza, gdyż wzbudził zainteresowanie dobrą nowiną o Królestwie u grupy więźniów rosyjskich i ukraińskich. Doprawdy, brat Pape dawał wzór godny naśladowania. Niestety zginął podczas nalotu alianckiego krótko przed naszym uwolnieniem.

„MARSZ ŚMIERCI”

W kwietniu roku 1945 zachodni sprzymierzeńcy parli od swojej strony w okolice Berlina, a wojska radzieckie zbliżały się od wschodu. Przywódcy hitlerowscy zastanawiali się nad różnymi metodami likwidacji więźniów z obozów koncentracyjnych. Ale zgładzenie w ciągu paru dni setek tysięcy ludzi i usunięcie ich zwłok bez pozostawienia śladów tak ohydnej zbrodni przekraczało możliwości tych barbarzyńców. Postanowili więc wymordować chorych, a pozostałych więźniów załadować na statki w najbliższym porcie i zatopić na pełnym morzu. Zatem mieliśmy znaleźć wspólny grób w wodzie.

Z Sachsenhausen czekało nas przemaszerowanie 250 kilometrów do Lubeki. Ustalono, że w drogę wyruszymy nocą z 20 na 21 kwietnia roku 1945. Więźniów miano wpierw zgrupować według narodowości. Jakże wdzięczni przeto byliśmy Bogu, gdy kazano wszystkim Świadkom Jehowy stawić się w warsztacie krawieckim. Zebrało się nas tam 230 z sześciu różnych krajów. Bracia z narażeniem życia przenieśli też w to miejsce współwyznawców, którzy leżeli na oddziale szpitalnym i przed ewakuacją mieli być wybici z innymi chorymi.

Wśród ogółu więźniów zapanowało nieopisane zamieszanie. Dopuszczano się grabieży. My ze swej strony zorganizowaliśmy swego rodzaju „zgromadzenie”, na którym wzajemnie wzmacnialiśmy się na duchu. Wkrótce jednak przyszła i na nas kolej, aby wyruszyć w ten długi marsz, rzekomo do innego obozu, ale w gruncie rzeczy do masowego grobu w morzu. Więźniowie opuszczali obóz w grupach narodowościowych po 600 osób — najpierw Czesi, potem Polacy i tak dalej, razem około 26 000 ludzi. Grupa Świadków Jehowy wymaszerowała ostatnia. Esesowcy kazali nam ciągnąć ze sobą jakiś wóz. Dowiedziałem się później, że był załadowany przedmiotami skradzionymi więźniom. Byli pewni, że Świadkowie Jehowy niczego sobie nie przywłaszczą. Wóz ten okazał się dla nas wielkim dobrodziejstwem, ponieważ chorzy i starsi mogli wsiąść na niego podczas marszu i trochę wypocząć. Kto odzyskał siły, zsiadał i dołączał do pochodu, a jego miejsce zajmował inny brat, który już nie mógł nadążyć. Postępowano tak przez całe dwa tygodnie, jak długo trwał „marsz śmierci”.

Pochód ów był „marszem śmierci” w pełnym sensie tych słów, gdyż nie dość na tym, że u celu miały nas pochłonąć fale morskie, ale śmierć czyhała też po drodze. Ktokolwiek nie nadążał za innymi, tego bezlitośnie eliminowała kula esesowca. W ten sposób do końca marszu straciło życie mniej więcej 10 700 osób. Chrześcijańska miłość i solidarność sprawiły jednak, że wśród ofiar esesmanów, pozostawionych na poboczu, nie znalazł się ani jeden Świadek Jehowy.

Pierwsze 50 kilometrów były istnym koszmarem. Wojska radzieckie podeszły już tak blisko, że słychać było strzelaninę z broni ręcznej. Straż SS panicznie bała się wpadnięcia w ręce Rosjan. Dlatego ten pierwszy etap z Sachsenhausen do Neuruppin musieliśmy pokonać forsownym marszem, idąc bez wytchnienia przez 36 godzin.

Zabrałem ze sobą parę drobiazgów. Jednakże w miarę tego, jak ogarniało mnie zmęczenie, rzucałem jeden przedmiot po drugim, aż w końcu pozostał mi tylko koc, którym się owijałem nocą. Większość nocy spędzaliśmy na wolnym powietrzu, śpiąc na gałęziach i liściach, aby się uchronić przed wilgocią gruntu. Ale pewnej nocy spałem w stodole. Wyobraź sobie, czytelniku, moje zaskoczenie, gdy znalazłem schowaną w słomie książkę Usprawiedliwienie (publikację Towarzystwa Strażnica)! Następnego ranka nasi gospodarze dali nam coś do zjedzenia. Był to jednak wyjątek. Potem nastały długie dni, kiedy nie mieliśmy nic do jedzenia ani picia, z wyjątkiem ziół nazbieranych po zatrzymaniu się na nocleg; z nich przyrządzaliśmy wieczorami herbatę. Przypominam sobie jeszcze dobrze, jak kilku więźniów nie będących Świadkami Jehowy rzuciło się na padlinę konia zabitego w pobliżu drogi, mimo że esesmani odpędzali ich, bijąc kolbami karabinów.

Przez cały ten czas wojska radzieckie zbliżały się z jednej strony, a z drugiej amerykańskie. Dnia 25 kwietnia sytuacja tak się zagmatwała, że esesowcy już nie wiedzieli, gdzie się znajdują Rosjanie lub Amerykanie. Rozkazali więc całej kolumnie więźniów zatrzymać się w leśnej okolicy i tak zeszły cztery dni. Żywiliśmy się tam pokrzywą, korzonkami i korą drzew. Postój ten okazał się zrządzeniem Opatrzności, gdybyśmy bowiem maszerowali dalej, dotarlibyśmy do Lubeki przed rozbiciem armii niemieckiej i skończylibyśmy żywot na dnie Zatoki Lubeckiej.

OSTATNIA NOC

Dnia 29 kwietnia esesmani zdecydowali się na dalszy marsz z więźniami w kierunku Lubeki. Spodziewali się tam dotrzeć, zanim połączą się wojska radzieckie i amerykańskie. Szliśmy znowu parę dni i w końcu zbliżyliśmy się do miasta Schwerin, oddalonego od Lubeki o jakieś 50 kilometrów. Raz jeszcze esesowcy kazali nam się ukryć w lesie. Miała to być już ostatnia noc naszej niewoli. Ale co to była za noc!

Rosjanie i Amerykanie otaczali resztki armii niemieckiej; nad naszymi głowami przelatywały pociski z obu stron. Pewien oficer SS radził nam udać się bez straży na linię frontu amerykańskiego, odległego mniej więcej o sześć kilometrów. Nie dowierzaliśmy jednak jego słowom i po modlitwie o kierownictwo Jehowy postanowiliśmy spędzić tę noc w lesie. Później się dowiedzieliśmy, że więźniowie, którzy za podszeptem tego oficera spróbowali się przedrzeć do Amerykanów, byli ostrzeliwani przez esesowców. Zginęło ich tamtej nocy około 1000. Jakże wdzięczni byliśmy Jehowie za ochronę!

Mimo wszystko ta ostatnia noc spędzona w lesie pod Crivitz żadną miarą nie była spokojna. Kiedy odgłosy walki jeszcze bardziej się zbliżyły, esesowcy wpadli w panikę. Niektórzy z nich ulotnili się w ciemnościach nocy, podczas gdy inni schowali broń i mundury, a nałożyli ubrania zabitych więźniów. Tych, których rozpoznano, więźniowie rozstrzelali porzuconą bronią. Powstał zamęt nie do opisania! Ludzie biegli tam i z powrotem, a kule i cięższe pociski sypały się ze wszystkich stron. Ale my, Świadkowie Jehowy, trzymaliśmy się razem i przeczekaliśmy burzę pod opiekuńczą ręką Jehowy aż do rana.

Wyraziliśmy swą wdzięczność wobec Boga we wspólnej rezolucji przyjętej 3 maja roku 1945. Przeszliśmy około 200 kilometrów w ciągu 12 dni. Z 26 000 więźniów, którzy wyruszyli z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, przeżyło „marsz śmierci” niewiele ponad 15 000. Wszakże z grupy 230 braci, którzy opuścili obóz, każdy aż do ostatniego ocalał z tej męczarni. Co za cudowne wyzwolenie!

MARSZ TRWA DALEJ

Dnia 5 maja 1945 roku skontaktowałem się z wojskiem amerykańskim, a 21 maja wróciłem do domu w Harnes (w północnej Francji). Przeżyłem „marsz śmierci” i naprawdę mogę zrozumieć uczucia Dawida, wyrażone w Psalmie 23:4: „Choćbym też chodził w dolinie cienia śmierci, nie będę się bał złego, albowiemeś ty ze mną; laska twoja i kij twój, te mię cieszą” (Biblia gdańska).

„Marsz śmierci” z Sachsenhausen był tylko jednym z etapów wędrówki przez obecny system rzeczy. Dalej zmierzam do celu, jakim jest życie wieczne. Od tamtego czasu zaznałem wiele radości w głoszeniu „dobrej nowiny”. Przetrwałem z pomocą Jehowy ten okropny marsz, ale nie przestaję się modlić, żebym z żoną i trojgiem dzieci pozostał na wąskiej drodze ku życiu, omijając pułapki czyhające po jej lewej i prawej stronie (Mat. 7:13, 14; Izaj. 30:20, 21).

[Mapa na stronie 19]

[Patrz publikacja]

DROGA ŚMIERCI

Ewakuacja obozu SACHSENHAUSEN i załogi zakładów HEINKLA rozpoczęta w nocy z 20 na 21 kwietnia 1945r.

GOSPODARSTWO

ZMARLI

CMENTARZ

LAS

Schwerin

Lasy pod Crivitz

Crivitz

Lasy pod Zapel

Las pod Below

RAVENSBRÜCK

Wittstock

Neuruppin

Oranienburg

SACHSENHAUSEN

HEINKEL

BERLIN

    Publikacje w języku polskim (1960-2026)
    Wyloguj
    Zaloguj
    • polski
    • Udostępnij
    • Ustawienia
    • Copyright © 2025 Watch Tower Bible and Tract Society of Pennsylvania
    • Warunki użytkowania
    • Polityka prywatności
    • Ustawienia prywatności
    • JW.ORG
    • Zaloguj
    Udostępnij